W poprzednim wpisie dotknąłem delikatnie tematu tzw. „działówek” czyli spraw sądowych, których przedmiotem jest podział spadku, albo majątku byłych małżonków. Teoretycznie takie sprawy są proste – trzeba ustalić skład majątku i go po równo (niekonieczne sprawiedliwie) podzielić. Tyle tylko, że o tym co w skład tego majątku wchodzi można się dowiedzieć praktycznie tylko od stron postępowania – jest to zatem podział majątku zgłoszonego przez strony do podziału. A strony ów majątek mogą zgłaszać aż do samego końca, „przypominając” sobie na każdej rozprawie o kolejnym samochodzie, rachunku bankowym, obrączce, wiertarce itp. Na zasadzie „jak on zgłasza to, to ja zgłaszam to”. A że postanowienie o podziale majątku musi obejmować cały majątek, sąd musi każde z tych „zgłoszeń” zbadać, ustalić czy ten składnik był, ile jest wart i ustalić, komu on przypada. Nawet jeżeli chodzi tylko o gumowy przepychacz do zlewu.
Najgorsze są sprawy, w których jedna ze stron ma mgliste pojęcie na temat tego co tak naprawdę wchodziło w skład wspólnego majątku, natomiast ma na ten temat wybujałe wyobrażenia. Najczęściej dotyczy to przypadków, w których mąż „robił interesy” a żona nie interesowała się ani jakie, ani z kim, i gdy przychodzi do dzielenia majątkiem ona nic nie wie poza tym, że połowa powinna być dla niej. No i wpływa wtedy wniosek z którego wynika, że do podziału jest pięć samochodów osobowych, 100.000 zł na lokatach bankowych, luksusowe wyposażenie mieszkania, antyki. Na poparcie tego (i odparcie tych twierdzeń) zgłaszane są dowody z zeznań świadków (całej rodziny i znajomych), których oczywiście trzeba dokładnie przesłuchać. A zazwyczaj po ich przesłuchaniu i przejrzeniu dokumentów „zabytkowy zegar z kukułką” okazuje się być seryjnym wyrobem z lat ‘70, zaś „specjalistyczny, antyalergiczny odkurzacz” najzupełniej normalnym odkurzaczem. W dodatku te pięć samochodów to wprawdzie było, ale nie jednocześnie tylko na przestrzeni dziesięciu lat, a to, że było 5 lokat po 20.000 zł nie oznacza, że razem było 100.000 zł. Bo każdą z tych lokat otwierano dopiero po upływie terminu poprzedniej, z tych samych pieniędzy.
Gdy już po zbadaniu wszystkiego dokładnie okaże się, że majątek wspólny wcale nie jest tak wielki jak się na początku wydawało, następuje faza druga: „on musi coś mieć, tylko to ukrywa”. Do podziału zgłasza się wtedy np. samochód Audi, z uzasadnieniem „bo widziałam że były mąż nim jeździł”. Sprawdzamy w CEPiK, potem w Wydziale Komunikacji, czekamy, i okazuje się, że żadnego Audi w majątku wspólnym nie było. Kolejny wniosek – „mąż grał na giełdzie i na pewno miał akcje” – piszemy do biur maklerskich, szukamy – nie ma i nie było. „Mąż miał konto, bo nosił do banku czeki” – sprawdzamy, nie miał konta, po prostu realizował czeki, którymi mu płacono za pracę… a w dodatku to było piętnaście lat temu. Pisma krążą, czas mija, miesiąc za miesiącem…
W trzeciej fazie następuje snucie teorii spiskowych. Pojawiają się twierdzenia, że mieszkanie siostry męża to na pewno było kupione z pieniędzy, które ex-mąż „wyprowadził” z majątku wspólnego, albo ten samochód, co to teściowie kupili, to tak naprawdę był męża. No bo szwagierka kiedyś mówiła, że bez pomocy brata to ona by tego mieszkania nie miała. Wzywamy więc rzekomych beneficjentów, słuchamy jako świadków, i okazuje się, że mieszkanie kupione zostało na kredyt zaciągnięty na 105% wartości, a teść za samochód zapłacił pieniędzmi z odprawy emerytalnej. Żądamy pitów, dokumentów potwierdzających skąd pieniądze… Pisma krążą, sprawdzamy, czekamy…
Gdy już ustalimy wreszcie co tam jest do podziału, i że nie było żadnych pięciu samochodów, dwóch słoików złota i akcji na pół miliona przychodzi do dokonania wyceny tego co jest. W tejże czwartej fazie postępowania oczywiście każdy stary mebel jest „bezcennym antykiem”, książki „wartościowym księgozbiorem”, a wyposażenie mieszkania „z górnej półki”. Tyle tylko, że gdy strony nie ustalą między sobą wartości dzielonych przedmiotów to wszystko muszą wycenić biegli, którym trzeba będzie za to zapłacić. A wtedy naprawdę śmiesznie będzie, gdy rachunek biegłego będzie opiewał na wyższą kwotę niż ustalona przez niego wartość wycenianych przedmiotów. Podobnie wtedy gdy zadaniem biegłego będzie ustalenie wartości takich zgłoszonych przez strony do podziału „składników majątku” jak otwieracz do butelek, trzy talerze głębokie, pięć rolek tapety, przedłużacz, wężyk do pralki oraz karnisz i 24 żabki. Albo wtedy, gdy któraś ze stron nie zgodzi się z wyceną kupy piachu (znaczy „materiałów budowlanych”) na 30 zł i zgłosi świadków na okoliczność, że owa kupa jest warta co najmniej 50 zł. Wyceniamy, konfrontujemy, sprawdzamy, czekamy…
Oczywiście ten opis jest mocno uproszczony. Nie zawiera on odniesienia do takich „dodatkowych atrakcji” jak ustalanie nierównych udziałów w majątku wspólnym rozliczanie nakładów z majątków osobistych na wspólny (i odwrotnie), rozliczania wzajemnych roszczeń powstałych po rozwodzie, rozliczania wartości przedmiotów, które były, ale ich już nie ma, rozliczania wartości przedmiotów przywłaszczonych przez jedną ze stron w trakcie małżeństwa itd. Oczywiście z towarzyszącymi im wnioskami dowodowymi o przesłuchanie świadków, którzy dziesięć lat temu tynkowali dom i mogą powiedzieć, że to mąż im płacił. Albo świadków co widzieli jak budowano dom na działce męża i że to musiało być ze wspólnych pieniędzy, no bo żona się bardzo budową interesowała. Do tego dwa segregatory faktur, kilometr wydruku operacji na koncie i paru biegłych wyceniających ile byłby dzisiaj wart ten samochód co to go ex-mąż po rozwodzie sprzedał. A my? My cierpliwie czekamy…